(kliknij w tytuł by wyświetlić cały tekst)
Obserwuję scenę polityczną w naszym kraju, bez nadmiernego zaangażowania, ale mimo to uderza mnie propagowany przez jedną z frakcji kult przeszłości, życie w romantycznym micie, niepojęte nurzanie się w cierpieniu i stracie, po niedawnej katastrofie. Wiem co to znaczy stracić kogoś bliskiego, nic nie wydaje się wtedy wystarczającym usprawiedliwieniem tego co się stało. Zadajemy sobie w takiej sytuacji setki pytań, oskarżamy na oślep, kogo się da, zwłaszcza siebie. Rzucamy się z pięściami na życie, ale to przecież walka z wiatrakami.
To się już stało, walka nic nie da.
Najtrudniej chyba jest tym, którzy postanowili walczyć z rzeczywistością, w imię doznanej niesprawiedliwości, czy jeszcze gorzej własnej krzywdy. Nie zazdroszczę im.
Im więcej się szarpiemy z życiem, tym bardziej jesteśmy przez nie smagani.
Taoiści uczą, by być jak latawiec na wietrze, żyć chwilą bieżącą i nie rzucać się w wir zmagań, które jedynie nas osłabiają, bo nie mają szans na powodzenie.
Pewien znany mi mistrz buddyjski mawia: „Nigdy nie martw się tym na co nie masz wpływu”- brzmi mądrze i prosto, ale czy my właśnie przez całe życie nie zamartwiamy się o sprawy, na które mamy minimalny wpływ?